Święta po swojemu!

mgr Agnieszka Burcon
Psycholożka | Psychoterapeutka

Ciepło na własnych zasadach

Ona od zawsze wiedziała, że miłości z tego nie będzie. Nie będzie nawet przyjaźni. Ciepłych słów, przytulenia, zainteresowania. Wyrosła w tym. Wrosła w to.
Ojciec był zimny. Dosłownie i w przenośni. Lubił zimne pomieszczenia, zawsze otwierał okna, nie podkręcał kaloryferów. Nie interesował się jej życiem, nie pytał, jak było w szkole. Zawsze tylko oglądał jej świadectwo. Nie interesowało go, jak Ona ma zrozumieć, na czym polega prawo Archimedesa – miała umieć i już. Interesowały go tylko jej oceny, a nie to, jak je zdobyła. Myślała, że jeśli będzie miała same piątki, to zasłuży u Niego na szacunek. Chciała być jak On.
Dzisiaj już wie, że w jej domu musi być ciepło. Wszędzie stoją lampy dające przytulne światło, a w salonie na święta pojawia się najpiękniejsza choinka na świecie. Nie wiesza na niej bombek. Są tylko przyjemnie migoczące światełka. Setki małych lampek.

Matka była nieobecna. Zajęta tym, żeby nic nie czuć, nie myśleć. Nie denerwować Ojca. Nawet nie zauważyła, kiedy zamieniła się w kamień. Przestała mieć swoje zdanie. Była milczącym duchem. Ona to biernie obserwowała. Czuła bezradność, chciała dotrzeć do Niej na każdy możliwy sposób. Wymyśliła więc, że będzie radosna, uśmiechnięta, brała udział w każdym konkursie, chociaż miała wadę wymowy i konkursy recytatorskie nie szły jej najlepiej. Dzisiaj już wie, że żeby być widzialnym i kochanym, nie trzeba skakać, tańczyć i śpiewać. Pajacować ani być królową balu (chociaż to jedno z Jej najmilszych wspomnień). Chodzi więc po domu w dresie, boso i w poplamionej ulubionej koszulce z bohaterem ukochanej bajki z dzieciństwa.

Ona nie wie, jak ma się przygotować na te święta. Najchętniej zostałaby w domu. W swoim dresie, koszulce i na boso. Zrobi pierogi, które kocha i które zawsze wychodzą Jej płaskie, a ciasto rozwałkuje butelką wina (po co komu wałek). Trudno Jej sobie wyobrazić, że ma z Nimi zjeść kolację. Siąść do milczącego stołu z milczącymi ludźmi. Ma fantazje, że nawet opłatek będzie z zimnego i twardego marmuru. Ojciec zapyta o pasek wypłaty zamiast świadectwa (oczywiście, że Mu go nie pokaże i nie skomentuje, ale radzi sobie świetnie, więc w teorii miałaby się czym pochwalić. Ale z terapii, którą opłaciła z tej wypłaty, wie, że nie chce sobie tego robić. Więc nie robi).
Matka pogłaszcze Ją milcząco po włosach (fryzjer też nie był tani) i rzuci, nie patrząc Jej w oczy, że ładnie wygląda. Ona (po terapii przecież, tej drogiej) w tym roku nie wybuchnie i nie zezłości się na Matkę. Co roku słyszy od Niej to samo. Tak samo rzucane w bliżej nieokreśloną przestrzeń słowa Matki w tym roku skomentuje: „Dziękuję, Mamo”. Ona już wie. Ona rozumie. Wie, czego chce od tych świąt.

Chce barszczu Matki. Bo robi najlepszy na świecie. Nawet jeśli jest z rozpuszczonych kamieni, Ona go uwielbia. Chce prezentu od Ojca. Drogiego, ekskluzywnego. Tylko tyle może od Niego dostać. Więc tylko to bierze. Chce spać w nocy w swoim starym pokoju, pod swoim ukochanym kocem z dzieciństwa. Tym od cioci. Ona wie, że nie zmieni Rodziców. Ale chce szanować swoje granice. Nie zgadzać się na pokazywanie stanu konta. Nie mówić, ile zarabia, bo to nie sprawi, że Ojciec będzie dumny. A przynajmniej nie na tyle, żeby Ona to poczuła. Wie, że Matki nie stać na więcej komplementów, więc w tym roku będzie się cieszyć tym jednym. I zje ten barszcz. To będą Jej miłe wspomnienia z tych świąt z Nimi. Cała reszta nie zależy od Niej, więc nie chce tracić na nią energii. Chce dla siebie dobrego, nie wiecznych pretensji. I to dobro sobie weźmie. Razem z kocykiem od cioci.

W tym roku zabierze go do siebie do domu. Rozłoży na podłodze obok choinki w pierwszy dzień świąt, kiedy wróci. Będzie na nim leżeć, oglądać filmy i cieszyć się wolnym. W swoim dresie, starej koszulce i boso. Po swojemu.